Mój dom, moja przestrzeń?

with 2 komentarze

 

zabawki na podłodze

Zawłaszczenie przestrzeni przez dziecko. A raczej przez jego rzeczy. Na początku dziwi – jak to możliwe, że pojawienie się tego góra czterokilogramowego człowieka wiąże się z pojawieniem takiej ilości sprzętu. Licząc lekką ręka – łóżeczko, przewijak, wózek, nosidełko do samochodu. I opcjonalnie – wszelki sprzęt do karmienia i dezynfekcji butelek, kosz na brudne pieluszki (mój ulubieniec, muszę przyznać), jakiś bujaczek, potem krzesełko. No i oczywiście ubranka, grzechotki, gryzaczki, zabawki, grające, piszczące i śpiewające, do wyboru do koloru, i do wanny też (żeby w łazience nie było za dużo wizualnego spokoju)…

Przestrzeń domowa po pojawieniu się dziecka nie jest już taka sama. Często ledwo człowiek wybił się na niepodległość, wziął kredyt na mieszkanie, urządził je zgodnie ze swoim gustem i potrzebami –  i pojawia się dziecko. I jak można już mieszkać tak, jak się chciało, okazuje się, że przestrzeń domowa za nic nie chce pozostać w stanie idealnym: zapełniona kocykami, wilgotnymi chusteczkami, właśnie zdjętym bodziakiem, kombinezonem który po spacerze leży jeszcze na łóżku…

A dziś spod mojego prysznica znikła wanienka Najmłodszego, która od ponad 10 miesięcy rozpychała się tam dając nam pretekst do niekorzystania z prysznica i pławienia się w wannie. Nie to żebym miała teraz zamiar to zmienić:)

I myślę, jak mi z tym. Szczególnie, ze to ostatni egzemplarz, najmłodszy. Chyba póki co dobrze. Jeden grat mniej, dużo, dużo zostało. Ale jak pomyślę, że stopniowo zaczną znikać spinki i gumki do włosów dziewczynek, wszędzie walające się naklejki, ubrania i zabawki, a potem, za jakieś dwadzieścia lat ostatecznie wyprowadzą się szczoteczki do zębów, to robi się ciężko. I przychylniej patrzę na resztę sprzętu dzieciowego, który ciągle panoszy się w moim mieszkaniu. I z mniejszą zazdrością patrzę na nieskazitelne mieszkania singlów.